lunes, 20 de abril de 2015

JOANNA LECH [15.681] Poeta de Polonia


Joanna Lech 

(Nacida en 1984,Rzeszow, Polonia) - poeta, escritora, autora del volumen Zapaść (Biblioteca de la Arterii, Łódź 2009; galardonado con el premio especial en la décima edición del Premio PTWK en el debut de la categoría del año, tlisted-shor para el Wroclaw Silesius Premio) y Nawroty (WBPiCAK, Poznań 2010; preseleccionados para el Premio Nike). 

Ganadora de numerosos concursos de poesía nacional, recibió el Gran Premio en la VI edición de la im. Premio Rilkego RM en Sopot y el premio principal en la XIII edición de la im. Premio Bierezina Jacka en Lodz. 

Ha sido publicada ampliamente, en las revistas impresas "Studium", "Tygiel Kultury", "Akcent", "Wyspa", "Osmy arkusz Odry", "Arterie", "Portret", "Topos", "Gazeta Wyborcza" "Czas Kultury", "Tygodnik Powszechny" y "Kresy". 

Su trabajo ha sido incluido en la última antología de poesía poeci polacos contemporáneos na nowy wiek (Biuro Literackie, Wrocław 2010). Originaria de Rzeszow, actualmente vive y trabaja en Cracovia. www.joannalech.pl




Por falta de

Ese olor ácido – dijo, sobre todo eso,
y las paredes, tengo frío, y las manos secas de los médicos,
que se lavan cada vez que te tocan.

Y aparte el cielo y todo lo de afuera.

Unos días después empiezo a entender cuando dice
que la nieve le da miedo, que sueña con campos de amapolas
que nunca florecerán y nunca se marchitarán.

TRADUCIDO POR ABEL MURCIA 






Głód

był w miejscach, w których ocieraliśmy się o brzeg. Na styku palców,
na przykład, w podbrzuszach. To było w czasach, kiedy mieszkaliśmy
w obcych domach, w cudzym świetle, kradzionym spod okien.

Byliśmy młodzi i jednakowo bladzi, z sinymi stopami.
Odpływ znaczył tyle, co ciepło, więc chłonęliśmy wilgoć
rozchylonymi ustami, uniesionymi do góry. Tam wszystko było proste.

I nigdy nie było za dużo. Zjadaliśmy się nawzajem, a głód,
ten zimny dotyk, zaplatał w nas supły, podchodził do gardeł.






Pęknięcia

Cisza. Miało być ostre ujęcie, ale chłopcy wychodzą z kadru.
Prowadzą wojny przeciwko mleku i kotom, już są spóźnieni.
Niech będzie, że na planie zostają noże i trampki rzucone gdzieś w trawę.

Tym razem nic nie odbija się w słońcu. Za chwilę wieczór i kobiety
nad rzeką zdejmują pranie. Na prześcieradłach zaschnięte plamy krwi.
To może zostać zamiast fabuły, zachodu, zamiast wszystkiego. Niech będzie.

Obok dziewczynki bawią się w dom, małe królewny w białych fartuchach.
Będziesz tym, w co się bawisz, krzyczały ze strachu, gdy chciałam być wiedźmą
z innej bajki. Niech będzie, że wszystko przychodzi w obrazach,

zamiast dotykać. Niech już zostanie. Dziecko w fotelu przewraca kartki.
To słoń, a to żyrafa, tłumaczy ojcu, choć z książki wypadają trujące grzyby
i liście konopi. Już nie prześcigniesz rozkładu, szepczą skrzydełka

nocnych owadów. Nie rozpoznaję w tym siebie, kiedy zmienia się światło.
Przebieram palcami w trawniku. Niech będzie, że świat się skurczył do oczu –
gdzieś tam są sidła i słychać mlaskanie, gdy koci język przesuwa się po ostrzu.




Nic więcej

Chłodny poranek. Dopiero przed chwilą rozeszła się mgła
i słońce wschodzi nad miastem. Cisza, tylko gdzieś dalej
warkot silnika i zaraz potem krótki pisk w trawie.

W zasadzie nic się nie dzieje. Jest siódma i chłopiec patrzy na rzekę.
Światło się wzbiera i pada chłopcu na ręce. Krzepnie na wargach,
kiedy odchyla głowę i przesuwa palcem po skórze policzka.

Ciepłe muśniecie w miejscu, gdzie szczerzy się blizna.
Blask wciąż napływa do oczu i rozbija się na wodzie jak szkło.



Próba powietrza

Pierwszy haust zawsze jest ostry, jak igły, ale następne
przechodzą już gładko. Znowu przełykasz i znowu jest światło
w odcieniach, rozciągniętych przez całe osiedle. Gołębie wydziobują
dziury w chodniku, pewnie szukają tam resztek.

Ale wszystko już się wyśniło i wszystko jest teraz powietrzem.
Pora na wchłanianie, szukanie śladów z zeszłego roku, oswajanie się
z ciepłem. W chwili, w której nabierasz to w ręce, zawraca;
jak zwykle, muchy liżą cienie, a psy znowu gubią się w trawie,

ciągnąc za sobą smycze jak pętle.





Błyski

Ma nabrzmiały brzuch i ręce pełne światła, gdy je podnosi
i otwiera w powietrzu jak wachlarz. Jeszcze nie wie, po co tu przyszła,
ale nie wyjdzie. Ma w sobie inną ciszę, gorzką i lepką.

Jest grudzień i dopiero teraz uczy się zapominać, uczy się wchłaniać.
Śpi na podłodze, pod oknem i nie pozwala się podnieść. Nie, nie chce,
żeby zamykać jej oczy. Zaplata godziny na palcach

i wciąż tylko patrzy do góry. To w niej jest jeszcze bezkształtne,
ale wciąż bardziej głodne.






Mgnienia

Tak słodki październik. Liście w kolorach błota, deszczu, zaschniętej śliny.
Jakby od dzisiaj zaczynał się rozkład w odcinkach, podszewka śmierci.
Podobno w nocy wylała rzeka, wiatr zerwał szyny.

Podobno można zobaczyć tam ślady skamielin, wystarczy się przyjrzeć.
Tymczasem na poligonie rodzi się dziecko, ma palce splątane drutem.
W pustym szpitalu żarówka wydziela opary opium.

Po korytarzach chodzą umarli, zdziwieni, że jeszcze nie pora na obchód.
Tymczasem na polach zaczyna się powódź. Ty znowu rozsiewasz zarazę
w strzykawkach, tniesz się kapslem po piwie.

Pewnie od tego rdzewieje mi tętno, krew pachnie gliną? Umówmy się,
że jutro nie znajdziesz już tutaj niczego – zostanie piasek, muł, strzępki papieru.
Wyrwa, jakby ziemia otworzyła się parę dni wcześniej

i chciała wchłonąć – deszcz, burzę, to całe niebo –

przeżuć to, wypluć.










No hay comentarios:

Publicar un comentario